Ateny

Na długi weekend polecieliśmy do Aten. Lot trwał 2:35, więc Ola się bardzo krótko nudziła, a Emilka przetrwała podróż bardzo dobrze. Przed startem trochę się niecierpliwiła i śpiewała "panie pilocie, dziura w samolocie", na co stewardessy mówiły, że "lepiej nie!" ;) Wylecieliśmy przed 18:00, na miejscu w wynajętym domu byliśmy po 22:00. Wybraliśmy się od razu na poszukiwanie jakiejś czynnej knajpy (dzieci spały w wózku i nosidle), ale okazało się, że Google ma nieaktualne informacje i nic w okolicy nie działa.

W piątek pojechaliśmy zwiedzać Akropol. Droga do wejścia okazała się długa, ale samo wchodzenie to już szybka sprawa. Wózek zostawiliśmy w przechowalni. Słońce świeciło na górze cały czas, O spała w nosidle, a E się trochę buntowała, więc siedziałyśmy parę minut razem pod parasolem. Poszliśmy też zobaczyć Agorę Rzymską i (z daleka) bibliotekę. Potem chodziliśmy trochę po mieście, kupiliśmy kartki i pamiątki - głównie oliwki, kilka mydełek z oliwą oraz chałwę pistacjową i migdałową.






W sobotę wybraliśmy się z zamiarem odwiedzenia plaży, ale w pierwszym sklepiku z jedzeniem okazało się, że ktoś w metrze ukradł portfel M. Pilnowaliśmy się bardzo, a jednak ktoś był "cwańszy"... Pół dnia jeździliśmy po mieście, żeby zrobić zdjęcie i wyrobić przez konsulat nowy dokument dla M, podczas gdy wszystkie punkty foto były już zamknięte, aż w końcu dostaliśmy informację, że portfel się znalazł (oczywiście pozbawiony €). Z jednej strony to dobrze, że było w nim wszystko, np. wizytówki M, bo dzięki temu łatwo było policji go odszukać. Skończyło się więc na utracie 150€, czyli nie najgorzej. Wieczorem zobaczyliśmy jeszcze Łuk Hadriana, pozostałości świątyni Zeusa Olimpijskiego, zamknięty już stadion (robi wrażenie!) i National Garden. Po czym okazało się, że ja się rozchorowałam i nie miałam już siły chodzić.




W niedzielę wybraliśmy się pod Parlament na zmianę warty, a potem do stacji kolejki Teleferik, żeby wjechać na wzgórze widokowe. M niósł po schodach dwoje dzieci (małą w nosidle, dużą na barana), a ja w tych 35° upału myślałam, że padnę gdzieś po drodze i już nie wstanę.




Dziewczyny trochę marudziły, tzn. E że zmęczona, a O że chce mleko. Dużo tras przejechaliśmy, wioząc je obydwie w naszej trzykołowej spacerówce, która ledwo wytrzymywała podbijanie przed krawężnikami co chwilę. Bardzo rzadko się w Atenach zdarza, że chodniki mają zjazdy dla wózków, ba! często trzeba z wózkiem wręcz iść ulicą, bo jeden chodnik się nagle kończy lub jest zastawiony samochodami, a na drugim wyrastają niespodziewanie schodki. Dodam, że nie spotykaliśmy raczej rodzin z tak małymi dziećmi - dosłownie kilka. Ciekawe dlaczego...

Temperatura przez cały czas nie spadała poniżej 30° C, a zacienionych miejsc wokół zabytków jest niewiele, więc chodząc, można było się porządnie opalić. Powinniśmy przyjechać tu kiedyś jesienią lub wczesną wiosną (i bez dzieci 😏), żeby należycie docenić wszystkie uroki Aten. 

Komentarze