Portugalia

W czasie ferii pojechaliśmy na "zimowy" wyjazd do Portugalii. Niby dzieci przedszkolnych nie obowiązują jeszcze tak naprawdę ferie, ale są zmiany sal, grup i opiekunek, więc to dość dobry moment, żeby wyjechać w bardziej słoneczne miejsce. Wybraliśmy się więc w podróż, a dokładniej musieliśmy wstać o 5:00, żeby po 7:00 polecieć do Hamburga, a po 11:00 mieliśmy przesiadkę i lot do Lizbony. 

Jak czuły się nasze dzieci? Wcześniej zaopatrzyły się w "żelki do samolotu" na czas startu i lądowania, wzięliśmy też różne inne przekąski, poza tym dzięki przesiadce miały więcej atrakcji, więc nawet się nie nudziły i nie narzekały. To był w ogóle nasz pierwszy wspólny lot z przesiadką.




Po przylocie do Lizbony przeszliśmy się po mieście i poszliśmy od razu na obiad w argentyńskiej knajpie, w której w ogóle byliśmy jedyni :)


14.02
Nasz pierwszy dzień w Lizbonie. Rano przed wyjściem spakowałam elegancko plecak na cały dzień atrakcji, tylko... zapomniałam go zabrać ze sobą, więc musieliśmy wracać się do domu, a droga przez miasto pełna jest niespodzianek i wyzwań - wąskie lizbońskie uliczki, dużo dróg jednokierunkowych, wąskie chodniki (lusterkiem niemal zahacza się o pieszych), dostawcy i inne samochody stoją na światłach awaryjnych na ulicy, dużo jest wąskich, ostrych zakrętów, i logika dróg jest dziwna, bo z dwóch pasów po skręcie robią się na przykład 4 i w sumie nie wiadomo wcześniej, który gdzie potem skręca, zwłaszcza że nawigacja Google tego nie pokazuje tak sprytnie jak u nas.

Pojechaliśmy na początek na punkt widokowy, ale w międzyczasie słońce zniknęło i cały widok zasłoniła mgła, więc nie było dużo do oglądania.


Obowiązkowe na naszej liście było oceanarium, największe w Europie, gdzie mieszka 25 tysięcy morskich zwierząt. Oceanarium naprawdę robi wrażenie. Pośrodku budynku jest wielkie akwarium z mnóstwem gatunków ryb, które można oglądać z wielu stron i z dwóch poziomów. Najbardziej podobały nam się rekiny, płaszczki, ryba mola mola bez ogona, i kilka ławic mniejszych rybek. Poza wieloma zbiornikami z rybami były też rozgwiazdy, ślimaki, nutrie gładzące się po brzuszku*, pingwiny pływające w kółko, krab pajęczy i mini dżungla. E była trochę zawiedziona, że nie było nigdzie wieloryba, a pod koniec zaczęły obydwie domagać się jedzenia, więc musieliśmy wychodzić ;) W sumie spędziliśmy tam 2,5 godziny. 

*M wyczytał, że te nutrie większość czasu spędzają na drapaniu się po brzuszku i na wcieraniu substancji, dzięki której ich ciało jest wodoodporne. Poza tym są najbardziej włochatymi zwierzętami wodnymi - mają 155 tys. włosków na 1 cm2!











15.02
M zaplanował nam trasę pieszą po mieście, w związku z czym spędziliśmy 8,5 godziny w drodze. Wzięliśmy ze sobą wózek i nosidło (okazało się przed wyjazdem, że limit wagowy to 18 kg dziecka, więc nadal pasuje!), robiliśmy też sporo przystanków, kupiliśmy kilka kartek, pamiątek i próbowaliśmy różnych portugalskich przekąsek, m. in. słodkich (po jakim czasie nudzą się pastel de nata??).

Chcieliśmy przejechać się tramwajem nr 28, który ma ciekawą trasę turystyczną, ale pokonała nas kolejka chętnych, więc poszliśmy pieszo :) Odwiedziliśmy kilka placów miejskich, mijaliśmy niezliczone domy pokryte płytkami azulejos, i byliśmy cały czas zmuszeni wchodzić lub schodzić po stromych uliczkach. Widzieliśmy, jak tramwaj czekał, aż kierowca schowa lusterka, bo ulica nie była wystarczająco szeroka. A M wybrał taką drogę ciekawymi zakątkami, że widzieliśmy też handel ziołem w ciemnej uliczce. Takie historie. Poza tym sporo turystów, mnóstwo tramwajów (pojedyncze wagony), grajkowie uliczni, małe motorynki dla turystów, plaże pełne glonów i schody (niektóre nawet ruchome).

 









Mieszkaliśmy w dzielnicy Principe Real i mieliśmy czasem problem z kupieniem dobrego jedzenia na śniadania i kolacje, bo w okolicy były tylko małe sklepy, w których wybór artykułów nie był duży i ograniczał się do podstaw, jak chleb, szynka i solone masło.

16.02
Kolejnego dnia pojechaliśmy do Sintry, żeby odwiedzić pałac królewski Quinta Regaleira. Ostatecznie do pałacu nie weszliśmy, ale spędziliśmy sporo czasu w przyległych niesamowitych ogrodzach na wzgórzu, pełnych omszałych kamieni, fontann, wąskich przejść, tuneli, schodków i pięknych zielonych roślin. Przy zakupie biletów dostaliśmy mapę, która bardzo dokładnie pokazywała wszystkie dróżki, choć do tego dochodziły jeszcze różnice wysokości, bo całość położona jest na zboczu, co robi niesamowite wrażenie.
Droga do pałacu była wąska i kręta (co za zaskoczenie!) i nieraz musieliśmy nadrabiać spory kawał, żeby dojechać w jakieś nieodległe miejsce, np. z zamku do miasta. Kupiliśmy też nowe smakołyki polecone nam przez przyjaciół. Okazuje się, że niektóre cukiernie (pewnie te bardziej oblegane) mają system pobierania numerków (jak na poczcie), co usprawnia zakupy, ale może też zniechęcić, np. gdy przed tobą czeka "raptem" 15 osób!

Wracając z Sintry, chcieliśmy jeszcze gdzieś wstąpić po drodze, ale dzieci już marudziły, że chcą "do domu", bo "za krótko się bawiły" :O







17.02
Wybraliśmy się do Cascais. Byliśmy w marinie, posiedzieliśmy chwilę na plaży, potem ruszyliśmy na obiad. Dziewczyny pojeździły na Marry-go-round, a potem pojechaliśmy jeszcze zobaczyć wielkie fale w Boca do Inferno (tzw. "wrota piekieł"). Potem musieliśmy już wracać, bo robiło się zimno (choć oczywiście tu zimno oznacza dla nas kilkanaście stopni przy wietrze,gdy bluza przestaje wystarczać ;))
Choć początki jazdy po mieście były nerwowe, M mówił, że teraz już jeździ na pamięć :P


18.02
Wymeldowaliśmy się z mieszkania w Lizbonie i ruszyliśmy do Algarve. Po drodze odwiedziliśmy Sesimbrę, podobno ulubiony kurort Portugalczyków, gdzie właściwie tylko przeszliśmy się wzdłuż plaży nad oceanem i zjedliśmy obiad (najważniejsze elementy zaliczone :D).
Pod wieczór dojechaliśmy do Lagoa, gdzie zamieszkaliśmy w pięknym mieszkanku na "wzgórzu restauracyjnym" (tu pierwszy raz dostaliśmy od gospodarzy podstawowe artykuły spożywcze na kanapki!). Poszliśmy na chwilę na plażę tuż po zachodzie słońca, a potem jedliśmy pyszną rybną kolację. 

19.02
Dzień zaczęliśmy od plaży, gdzie dziewczyny oglądały i zbierały wielkie muszle (my zresztą też!). Wg informacji od gospodarzy plaża była 5 minut piechotą od nas, ale my szliśmy tam około pół godziny :D
A po południu wybraliśmy się na poszukiwanie sklepu spożywczego i jako że kilka po drodze nie działało, zajęło nam to pół wieczoru.


20.02
Rano poszliśmy na punkt widokowy w Carvoeiro, gdzie wielkie żółte skały robią duże wrażenie, a M nawet po nich chodził (my we trzy jadłyśmy wtedy lizaki przy barierce i rozwiązywałyśmy różne problemy, typu "lizak złamany na pół", "łokieć potrzebuje plasterka z Elsą", "chodźmy już na tę plażę" lub "chcę do domu"). Potem udało nam się znaleźć pierwszy plac zabaw! A później była oczywiście plaża - ja z E kupiłyśmy lunch w restauracji i jedliśmy go potem razem na kocu plażowym, a dookoła czyhały głodne mewy (niedaleko nas mewa ukradła z koca czyjąś paczkę czipsów! Nam udało się obronić). Późnym popołudniem pojechaliśmy na wycieczkę do Albufeiry, gdzie zrobiliśmy sobie przejażdżkę po mieście turystyczną "ciuchcią" i zjedliśmy pyszną kolację nad oceanem. E i O były zachwycone truskawkami i ruchomymi schodami jeżdżącymi w górę i dół klifu (czy to nie wspaniały pomysł - te schody?).


21.02
Pojechaliśmy na punkt widokowy w Lagos, żeby obejrzeć z bliska wapienne groty, w których szaleje woda. Niesamowite widoki i dużo wrażeń, zwłaszcza dla E, która zeszła ze mną na sam dół po schodach, tak że czułyśmy na sobie kropelki wody i mogłyśmy zajrzeć, jak woda wypływa spod ciemnych skał i uderza tuż obok nas, a czasem wlewa się nawet na pomost. Teraz myślę, że musieliśmy wyglądać na szaleńców, z dwójką małych dzieci na szczycie tego klifu, ale Ola na szczęście spała w wózku, więc daliśmy spokojnie radę (tylko wózek jakby coraz bardziej skrzypi).
Gdy szliśmy pieszo, dziewczyny na zmianę bawiły się, że jedna jest mamą, a druga dzidzią i woziły się w wózku, pytając (siebie nawzajem), czy wszystko dobrze i czy dobrze jadą. Wstąpiliśmy też na plażę, która nazywa się Praia de Batata, gdzie Ola biegała radośnie w samych skarpetach (bo buty zamoczyła wcześniej), a E trzy razy wysypywała piach ze swoich butów, bo ciągle coś jej przeszkadzało.


22.02
Pożegnaliśmy się dziś z naszą plażą Carvoeiro w Lagoa i chyba trochę się opaliliśmy bo wyjątkowo ciepło grzało słońce (20 stopni w cieniu!). Uśpiłam O, spacerując z wózkiem po deptaku (jak rzadko ostatnio tak robię), a E narzekała, że słońce za bardzo świeci jej w oczy i że ma za jasne okulary przeciwsłoneczne (!). Tego dnia zaczynał się karnawał, więc było dużo głośnej muzyki, poprzebierani ludzie, parada, bębny i tańce.


Po południu pojechaliśmy do Portimao, gdzie też są piękne plaże pomiędzy skałami, o tej porze roku raczej puste. Zobaczyłam tu pierwszy raz kwitnące na wiosnę drzewa. Tu zjedliśmy też kilka tapas, m. in. sardynki, kiełbaskę o smaku salami i tortilhe (omlet z ziemniakami). Puściliśmy w świat ostatnie kartki pocztowe, a po drodze wstąpiliśmy jeszcze do sklepu po zachciankowe truskawki.


Cieszyliśmy się słońcem i ciepłem (bardziej w drugiej połowie wyjazdu) i próbowaliśmy różnych smakołyków, zwłaszcza owoców morza i ciastek. Pod koniec lutego pogoda jest już fajna, tak że można się opalać, a jednocześnie nie ma jeszcze sezonu. To oznacza, że większość sklepów i restauracji w ogóle nie działa, nie ma tłumu turystów, a na plaży jest zwykle kilkanaście innych osób. W sezonie myślę, że byłoby dla nas za gorąco i zbyt tłoczno, ciężko byłoby się przemieszczać.

Co jeszcze się działo? Codziennie zaliczaliśmy jakieś upadki - Ola kilka razy obiła głowę o różne meble, Emilka zdrapała oba kolana, łokieć i palec do krwi. Nie obyło się też bez różnych dramatów, płaczów i pretensji, jak to na wyjeździe. Dużo wrażeń, sporo chodzenia, trochę przejazdów autem, nie zawsze pod ręką "to coś", na co E miała ochotę, wózek mieszczący tylko jedno dziecko - to trudne warunki i dużo stresorów dla dzieci. Choć pewnie kilku problemów uniknęliśmy, bo można powiedzieć, że na ten wyjazd byliśmy dość dobrze się przygotowani, choćby pod względem przekąsek (alergiczki nie uspokoisz bułką lub ciastkiem). Poza tym często ratowała nas elastyczność, jak choćby te truskawki na kolację. Czasem też musieliśmy skrócić oglądanie czegoś, lub ktoś z nas sam szedł, kupował lub oglądał, robił zdjęcia i pokazywał drugiej osobie, a dzieci w tym czasie czekały/spały (lub jadły lizaki przy barierce). W końcu to wakacje :)



Komentarze