Road trip po Europie

Latem, po tygodniu spędzonym w Alpach, wyruszyliśmy na 3 tygodnie intensywnego podróżowania po zachodniej Europie. Zastanawiałam się, jak to zrobić, żeby tyle dni podróży i choćby promil wszystkich zdjęć zmieścić w jednym wpisie. W końcu zdecydowałam się na formę dziennika, z opisem głównych atrakcji każdego dnia. Wszystkiego i tak nie sposób byłoby opisać, a tworzyłam ten wpis 5 miesięcy - chyba już czas go kończyć :) Tak więc, ready or not - zaczynamy!

27.07
Opuściliśmy naszą górską "chatkę" i pojechaliśmy zwiedzić inne regiony Austrii - do Salzburga. Jedliśmy obiad tuż przy małej fontannie z kanałkiem, którym dziewczyny mogły puszczać małe kolorowe piłeczki w dół i bardzo się tym ekscytowały, a Ola była po tej zabawie praktycznie cała mokra. Jak to w kulturalnym mieście, na jednej ze scen miejskich wyświetlano właśnie nagranie opery i E w ogóle nie chciała stamtąd odchodzić, tylko siedzieć i oglądać ;) Zeszliśmy oczywiście pół miasta, żeby kupić Mozartkugeln (od razu 4 rodzaje - postanowiliśmy nie ufać nikomu, tylko zrobić własny ranking), a potem nieoczekiwanie znalazłam znaczki w kiosku z pamiątkami, choć w informacji pani powiedziała mi, że będą tylko na poczcie, a przecież poczta jest czynna dopiero w poniedziałek, gdy nas już tu miało nie być.
Nocowaliśmy w Innsbrucku, gdzie po zaparkowaniu przy pastwisku stanęliśmy oko w oko z kozłem, który podszedł się nam przyjrzeć. Okazało się, że w tej części ma chyba łazienkę... Mieszkanko było bardzo małe i z mnóstwem bibelotów, a z właścicielką wymieniłam bardzo dużo sympatycznych wiadomości. Tu wreszcie spróbowaliśmy też słynnych knedli z morelami :)


28.07
Rano spakowaliśmy się i ruszyliśmy zobaczyć kilka zakątków na starym mieście, w tym złoty dach i łuk triumfalny. Wygonił nas deszcz, ale pojechaliśmy jeszcze do kompleksu Hofburg i oczywiście zobaczyć skocznię narciarską Bergisel zaprojektowaną przez Zahę Hadid (tak naprawdę to nie do końca można zaliczyć, bo tylko M wyskoczył szybko z auta, żeby na nią zerknąć). 
W drodze z Innsbrucka do Szwajcarii jechaliśmy w tunelu przez 10,4 km! Na trasie bylo w ogóle bardzo dużo tuneli, jak to w górach. Całą drogę padał deszcz, dzieci nie spały i nawet to przetrwaliśmy. 
Przejazdem odwiedziliśmy Liechtenstein, kraj o powierzchni 160 km2. Najpierw poszliśmy do jedynej czynnej restauracji - McDonald's, gdzie dziewczyny jadły pierwszy raz (w menu dziecięcym były burgery bezglutenowe!), po czym, nadal w deszczu, wjechaliśmy zobaczyć zamek w Vaduz i lekko zamgloną panoramę. Późnym wieczorem dojechaliśmy krętymi drogami do naszego mieszkania w Gontenschwil w Szwajcarii.



29.07
W Szwajcarii przekonaliśmy się po pierwsze - jak dziwnym językiem niemieckim tam mówią, po drugie - że naprawdę jest tak drogo, jak głoszą plotki. Nie skusiliśmy się nawet na gałkę lodów, które były po 4,20 CHF. Ale z drugiej strony jest czysto, estetycznie, po szerokich chodnikach wygodnie się chodzi i miasta robią wrażenie zadbanych. Zamieszkaliśmy w Gontenschwil, które stało się naszą bazą wypadową w różne miejsca w okolicy.



Na pierwszy dzień zwiedzania Szwajcarii wybraliśmy Zurych. Tu (po raz pierwszy) natknęliśmy się w garażu podziemnym na miejsca parkingowe wydzielone specjalnie dla kobiet, Frauenparkplatz - szersze i podzielone chodniczkami. Zjedliśmy zwykły lunch w bardzo drogim (jak wszystkie) barze nad Jeziorem Zuryskim i zajrzeliśmy do ogrodu botanicznego. A wieczorem odwiedziliśmy kolegę M, który mieszka na stałe w tym mieście. 

30.07
Pojechaliśmy na wycieczkę do Lucerny, do muzeum transportu (Verkehrshaus), gdzie spędziliśmy prawie 3 godziny, a i tak nie zobaczyliśmy pewnie połowy. Zaglądaliśmy tam do wnętrz pociągów, do silników i statków kosmicznych, byliśmy nawet w transformerze (symulatorze kosmonautów), który się obracał, i robiliśmy zdjęcia w stroju Feliksa Baumgartnera i z postacią Yeti. E jeździła gokartem, a razem z Olą przejechały się też na dachu małego trolejbusu. Poza tym siedziały w kabinie maszynisty, obsługiwały różne sprzęty, ładowały i przewoziły kamienie... Ogólnie rzecz biorąc, nie można się tam nudzić. W Lucernie przeszliśmy przez rzekę po najstarszym drewnianym moście Europy - Kapellbrücke, gdzie podziwialiśmy serię obrazków przedstawiających historię miasta namalowanych pod dachem, z których na przynajmniej połowie pojawiały się kościotrupy.
Dopiero na dworcu znaleźliśmy czynny wieczorem sklep spożywczy, tu też kupiliśmy kartki, a E zobaczyła schody ruchome i poszła sama po nich pojeździć (Ola od razu poszła za nią, więc ja też musiałam iść i, chcąc nie chcąc, z odpoczynku nici).


31.07
Odwiedziliśmy Zug, zjedliśmy obiad nad samym Zugersee, w jednej z nielicznych knajp czynnych jeszcze po 15:00. Dla E zamówiliśmy jedyną rzecz, którą mogła zjeść ze swoją alergią, czyli szynkę z melonem. Owszem, ucieszyła się, tylko że od razu po spróbowaniu stwierdziła, że szynki nie zje, a melona nie lubi. W Zugu nie było wielu atrakcji, za to co chwilę znajdowaliśmy skrzynki pocztowe - przypadek? ;) Oglądaliśmy też sowy i inne ptaki w klatkach. 
Pod Bazyleą wpadliśmy w straszny korek w stronę miasta, bo akurat był wielki festiwal przed świętem Zjednoczenia (pół miasta zamknięte, sklepy nieczynne jeszcze wcześniej niż zwykle i pełno ludzi, zwłaszcza na obu brzegach rzeki). Dojechaliśmy więc dość późno, bo już po 17:00, ale pochodziliśmy sobie po mieście, trafiliśmy w kilka fajnych zakątków i miasto zrobiło na nas dobre wrażenie. Trochę czasu odpoczywaliśmy na Messeplatz, nad którym góruje kopuła w kształcie donata. Dziewczyny chodziły dookoła po murku wielkiej fontanny. Do tej pory wysłaliśmy już 10 kartek :)

01.08
Dotarliśmy do Berna nad rzeką Aare, z pięknymi widokami. To miasto z misiem w herbie, w nazwach ulic i knajp, jest też wiele pamiątek i rzeźb z niedźwiedzim motywem. Na święto zjednoczenia wypieka się tu specjalne drożdżowe bułeczki, bardzo popularne i nawet niezłe w smaku. Wśród wielu atrakcji wystawione były również grille, na których można było przygotować sobie coś swojego i zjeść obok - fajny pomysł. Przechodziliśmy czterema mostami przez Aare, podziwiając ludzi, którzy w różnych konfiguracjach spływali sobie beztrosko rzeką w kostiumach. Byliśmy na przedstawieniu plenerowym dla dzieci, ale niedługo, bo okazało się, że nic jednak nie rozumiemy :P Zrobiliśmy piknik na ławce i odbyliśmy pogawędkę ze spotkanym starszym Szwajcarem, który dał dziewczynkom mały plecak w prezencie. Czuliśmy się tu trochę jak objazdowa atrakcja - Azjaci chcieli sobie robić zdjęcia z naszymi dziećmi... Jako pamiątkę kupiliśmy czekoladki Sprüngli, które w Szwajcarii są uznawane za lepsze niż znany u nas Lindt.

02.08
Następnego dnia odwiedziliśmy Genewę. To tu znajduje się najwyżej wystrzeliwująca wodę fontanna na Rade de Geneve. Przeszliśmy się promenadą nad Jeziorem Genewskim, mijając ciekawe pomniki i plac zabaw, gdzie dziewczyny były zachwycone zjeżdżaniem w dół po rurze trochę jak strażacy. Miały też drugą fajną atrakcję - wielką grającą karuzelę. Znajomi, którzy odwiedzili wcześniej Szwajcarię, mówili, że można się tu czuć bezpiecznie. Przypomniało nam się to, gdy mijaliśmy na chodniku faceta - ofiarę nożownika z rozciętą koszulą i śladami cięć na torsie.
Wieczorem dojechaliśmy do Francji, do naszego kolejnego domu, gdzie zaplanowaliśmy pobyć trzy dni.

03.08
W Ville-la-Grand, gdzie zamieszkaliśmy, zrobiliśmy sobie najpierw chill-day. M zakupił w L'Eclerc francuskie specjały na śniadanie i staraliśmy się spędzić dzień bez pośpiechu i trochę odetchnąć.
Poszliśmy na obiad do poleconej przez naszego gospodarza restauracji, a potem znaleźliśmy nawet plac zabaw. Gospodarz prowadził piękny warzywno-owocowy ogród i dał nam własne pomidorki i wielkiego ogórka z ogrodu, a dziewczyny częstował jeżynami prosto z krzaka, więc były zachwycone.

04.08
Pojechaliśmy dalej, po drodze zaglądając do Lozanny. Na parkingu podziemnym przywitała nas muzyka klasyczna - czy to nie znakomity pomysł? Odwiedziliśmy pchli targ gdzie E chciała koniecznie kupić wózek dla lalek, z czego wywiązała się wielka awantura i taki płacz, że aż ludzie zatrzymywali się obok nas i dawali dobre rady (albo może tylko współczuli, nie wiem, bo mówili po francusku ;)). Poprawiły nam się na szczęście nastroje po obiedzie w marinie, bo Lozanna jest pięknie położona nad jeziorem, a dziewczyny znów pojeździły na wielkiej karuzeli.
Ola nauczyła się już nieźle jeździć na hulajnodze, w tempie spaceru. Poza tym wszędzie gdzie zauważyła lody, domagała się ich, wołając głośno.
Spędziliśmy też trochę czasu w miłym miasteczku Montbeliard, gdzie tej nocy spaliśmy, a rano uzupełniliśmy zapasy jedzenia i ruszyliśmy dalej.

05.08
Pojechaliśmy do Strasburga. Zobaczyliśmy Petite France, piękną i majestatyczną katedrę Notre Dame de Strasbourg, pochodziliśmy trochę po uliczkach starego miasta, kupiliśmy znów kilka czekoladek, regenerowaliśmy siły w kanapkowym bistro i na bubble tea, poza tym wiadomo - mosty, fontanny, dziecięce kłótnie i przytulanie :)
Na koniec pojechaliśmy jeszcze dla porządku zerknąć na budynki Parlamentu Europejskiego.
Późnym wieczorem (tuż po 22) dotarliśmy do pensjonatu w Courcelles-Chaussy, w którym czekała na nas miła pani gospodarz i przyjęła nas herbatą. Na szczęście okazało się, że pani zna dobrze niemiecki, bo rozmowa po francusku nie miała szans się udać. Rano spędziliśmy z nią miło czas na śniadaniu, próbowaliśmy domowych przetworów, a dziewczyny dogadywały się po swojemu i za pomocą rysunków.

06.08
Zwiedzaliśmy Luksemburg (Luksemburg!). Na początek wjechaliśmy na taras widokowy City Sky Liner, skąd było fajnie wszystko widać. Spędziliśmy trochę czasu na miejskiej plaży, Ola wiozła E na hulajnodze, jedliśmy lody, a M wypisywał kartkę na murku i prawie spadła nam 50 m w dół!
W Luksemburgu znaleźliśmy świetne bistro na zdrowy obiad (Dean&David), a potem odkryliśmy, że w mieście jeździ mała ciuchcia, którą mogą się przejechać i dzieci, i rodzice. To była chyba najlepsza część tego dnia, choć ogólnie czas w Luksemburgu wspominamy bardzo miło.
Pod wieczór dojechaliśmy do Belgii, do Leuven, gdzie zamieszkaliśmy w dużym domu razem z gospodarzami.


07.08
Pojechaliśmy na wycieczkę do Brukseli, gdzie najpierw odwiedziliśmy Atomium, zbudowane na Expo 58 i nazywane symbolem miasta. Przyznam, że większe wrażenie robi z zewnątrz niż że środka, ale też nie wszystko wewnątrz zwiedziliśmy.
Bruksela jest dużym, ale zadbanym i ładnie zabudowanym miastem. Nawet tramwaje mają w miłych dla oka, stonowanych kolorach. Odwiedziliśmy rynek starego miasta, pomnik Manneken pis (czyli siusiającego chłopca) i Górę Sztuki, potem poszliśmy obejrzeć Pałac, a na koniec zjedliśmy oczywiście belgijskie gofry i frytki.
W Brukseli widzieliśmy pierwszy raz parking podziemny bez osobnych wjazdów na kolejne piętra, tylko cały zbudowany pod kątem, jak śruba - jadąc z jednej strony wjeżdża się coraz wyżej, a z drugiej strony zjeżdża w dół.

08.08
Rano zaplanowaliśmy czas na relaks w domu (i na zrobienie prania), a potem pojechaliśmy do Brugii. Finalnie byliśmy tam po 15:00, ale spokojnie pochodziliśmy po uliczkach, zjedliśmy tradycyjne belgijskie dania (krokiety serowe i mule z frytkami), tak że dopiero pod wieczór dotarliśmy na rynek i pod katedrę. Robiliśmy kilka przystanków na odpoczynek i przytulanie, więc przemieszczaliśmy się dość wolno ;) Dziewczyny zachwycały się każdą parą koni na rynku  i krzyczały z ekscytacji. Szczególnie urzekły nas tu belgijskie domy ze spadzistymi dachami i ceglanymi elewacjami. Brugia nazywana jest "Wenecją północy" i faktycznie widać, że jest to miasto bardziej turystyczne, więcej się dzieje i dużo ludzi kręci się dookoła. Nie popływaliśmy niestety po kanałach, bo mieliśmy za dużo "bagaży". Widzieliśmy tu taki wynalazek, jak pisuary na ulicy, odgrodzone tylko trochę od chodnika, tak że można było skorzystać niejako po drodze. Tu też spotkaliśmy na pomniku malarza niderlandzkiego Jana Van Eycka.

09.08
Pojechaliśmy na wycieczkę do Gandawy. Jakoś w tym miejscu podliczyliśmy, że spędziliśmy w aucie już 60 godzin, przejeżdżając 4 tys. km.
Widzieliśmy tu katedrę, zamek Gravensteen, sporo czasu spędziliśmy z dziewczynami przy fontannie otoczonej sukiennicami, przeszliśmy się ciekawą Graffiti-Strasse i kolejny raz skorzystaliśmy z okazji na zjedzenie wafli belgijskich, które są gęstsze i słodsze niż znane u nas gofry.

10.08
W drodze do Holandii (obecnie to już Niderlandy!) zwiedziliśmy w końcu Leuven, gdzie mieszkaliśmy 4 ostatnie doby. Akurat zaczynał się jakiś festyn i na rynku był rozstawiony wielki parking dla rowerów. Wstąpiliśmy na targ owocowo-warzywny, no i oczywiście na wafle i frytki. Spotkaliśmy też (na placu zabaw) naszych rodaków, mieszkających tam od półtora roku. W Leuven mieszka w ogóle 6 tysięcy Polaków, tworzących swoją społeczność, działa nawet polska szkoła. Jest tu robiący wrażenie gotycki ratusz i wiele ciekawych zakątków.

Po przyjeździe do Utrechtu i naszego holenderskiego mieszkania musieliśmy czekać na właściciela około godziny (zdążyliśmy pójść do restauracji na obiad i spróbować konika polnego), a potem okazało się, że spanie będzie utrudnione, bo jedyna pościel wisi mokra na suszarce w aneksie kuchennym. (Pranie po prostu długo schnie w Holandii, bo jest tak pochmurno - tłumaczył zupełnie niefrasobliwy właściciel).

11.08
Pojechaliśmy na wycieczkę do Amsterdamu - głośnego, tłocznego i pachnącego marihuaną. Po mieście biegały grupy chłopaków i dziewczyn, skandujących coś i tańczących, ale nie bardzo wiedzieliśmy o co chodzi. No i wszędzie jeździły rowery :) A gdy nie jeździły, to czasem leżały przewrócone na środku chodnika, lub przypięte byle jak do jakiegoś mostu. Widzieliśmy nawet akcję wyciągania roweru, który przypadkiem wpadł do kanału. Trochę tam było zbyt tłoczno jak dla mnie i ciężko było przemieszczać się z naszym wózkiem, a największej atrakcji, czyli muzeów, nie byliśmy w stanie zwiedzać we czworo. Widzieliśmy pałac królewski, dom Anny Frank, zjedliśmy obiad w indyjskiej restauracji i odwiedziliśmy wielki targ z cebulkami i nasionami różnych roślin.

12.08
Postanowiliśmy odwiedzić miejscowość o nazwie Gouda - miasto, które żyje z sera. Mają tam pomniki z serem, muzea sera, dekoracje z sera, sklepy z setką rodzajów sera i serowe Gouda spa. Ale miasteczko bardzo ładne, a w wegańskiej knajpce M spróbował holenderskiego przysmaku o nazwie kapsalon (tylko że w wersji wege).

Potem pojechaliśmy do Rotterdamu, który jakoś nas nie urzekł, poza metrem, które dojeżdża aż do Hagi i jedzie w dużej części po powierzchni. Widzieliśmy też kilka robiących wrażenie rzeźb i Markthal, w którym są normalnie mieszkania, i Kijk-Kubus, czyli sześcianowe domy projektu Pieta Bloma.
W tym momencie byliśmy już trochę zmęczeni naszą szaloną podróżą, a E nie mogła się już doczekać powrotu do "naszej Warszawy, gdzie są nasze flagi" (choć na fajerwerki chętnie pojechałaby jeszcze raz do Szwajcarii!).

13.08
W końcu opuściliśmy nasze ostatnie zagraniczne lokum, zostawiliśmy w naszej kawalerce kluczyk (i pieniądze za sprzątanie) i podjechaliśmy zwiedzić Utrecht. Tu cały czas padał deszcz, więc stosunkowo niewiele pochodziliśmy, na dodatek dziewczyny dużo marudziły.

Przejeżdżaliśmy przez Niemcy, więc po drodze odwiedziliśmy jeszcze Osnabrück, żeby trochę odpocząć przed nocną podróżą do Polski. Przeszliśmy całe miasto dość sprawnie, odwiedziliśmy plac zabaw i zjedliśmy kolację w Vapiano (była pizza bezglutenowa!).

Po 21:00 wyruszyliśmy w nocną podróż do Polski, ale trochę źle oszacowaliśmy czas bo już po 2:00 byliśmy na granicy, więc przenocowaliśmy resztę nocy w najbliższym hotelu w Rzepinie (tak, stamtąd też wysłaliśmy kartkę :D) i rano pojechaliśmy dalej, do Zielonej Góry.

14-16.08 byliśmy w Zielonej Górze, odpoczywając po tych intensywnych wakacjach :D Spędzaliśmy sporo czasu na spacerach i na placach zabaw. Jedliśmy pyszne rzeczy wśród drzew i akwariów w Palmiarni, wzdłuż i wszerz przeszliśmy centrum miasta w towarzystwie ulicznej muzyki (saksofon!) i byliśmy na bardzo fajnym przedstawieniu o złotej rybce, które pokazywał w amfiteatrze Teatr Żelazny. 

To była dość szalona wyprawa, pełna ciekawych miejsc i nowych doświadczeń, ale też często męcząca. Odwiedziliśmy 7 krajów, kilkadziesiąt miejscowości. Dużo chodziliśmy, co było możliwe tylko dzięki odkupieniu podwójnego wózka-przyczepki rowerowej, którą rozkładaliśmy w każdym miejscu, a potem z powrotem pakowaliśmy do auta i braliśmy ze sobą w kolejne miejsce. Dziewczyny nie raz były nie w humorze, zmęczone lub głodne, więc musieliśmy mierzyć się nieraz z trudnymi sytuacjami, zwłaszcza gdy sami byliśmy już wykończeni. Wydaliśmy też niemało pieniędzy, bo te lokalizacje okazały się dość drogie, nawet mimo że nie szaleliśmy raczej z wydatkami. Mimo wszystko warto było i uważamy to doświadczenie za bardzo ciekawe. I może warte powtórzenia, kiedyś ;)

Komentarze