Włochy

We wrześniu (dokładnie 18-27) wybraliśmy się na wycieczkę do Włoch. A właściwie na szaloną, mega intensywną, 9-dniową objazdową wyprawę po północnych i środkowych Włoszech, z niemowlakiem.

W niedzielę rano mieliśmy samolot do Bergamo. Na miejscu dopiero po dwukrotnej interwencji na mLinii w banku udało nam się wypożyczyć samochód, który ledwo znaleźliśmy na parkingu (co to dla Włocha za różnica - numer miejsca 224 czy 249?), a potem mapy i drogowskazy zawodziły tak, że, kierując się niby cały czas na Milano, objechaliśmy o połowę za duży obszar. W nocy przed wyjazdem było dużo do zrobienia (M jeszcze pracował, żeby wypchnąć ostatnie sprawy, ja pakowałam i ogarniałam), a samolot był o 6:20, więc prawie nie spaliśmy i pierwszy dzień spędziliśmy jak para zombie. Tylko Emilka się w miarę dobrze trzymała :)
Przeszliśmy pieszo pół miasta (bo zaparkowaliśmy dość daleko od centrum), a że byliśmy półżywi, bardzo nas ten dzień zmęczył. W dodatku polecana nam restauracja, do której tak staraliśmy się trafić na dobrą pizzę, okazała się zamknięta.




W poniedziałek rano pojechaliśmy do Genui. Też trochę gubiliśmy się w drodze, przejechaliśmy kilka zjazdów, no ale nic w tym dziwnego, jak się ma mnie za pilota i mój telefon za gps... W mieście urzekły nas piętrowe konstrukcje ulic, ogródki na dachach, schody, marina, mnóstwo skuterów, wiele placów miejskich, ulice szerokości samochodu, żywopłoty z rododendronów i pałace jeden obok drugiego. Ale głównie te różnice wysokości i sposób, w jaki sobie z nimi poradzili - to chyba najbardziej piętrowe miasto, jakie widzieliśmy. A w restauracji, gdzie jedliśmy obiad, sympatyczny pan Włoch nosił Emilkę, zagadywał ją i częstował focaccią :) a z nami próbował rozmawiać po włosku...





We wtorek pojechaliśmy do Levanto, żeby stamtąd dostać się łatwo do Cinque Terre. Okazało się, że wjechaliśmy na autostradę w miejscu, w którym nie działał pobór biletów i przy zjeździe na Levanto nie mieliśmy jak zapłacić! Odwiedziliśmy tego dnia Monterosso i Vernazzę, ale pomimo pięknych widoków nie przypadły nam specjalnie do gustu, chyba przez przeładowanie komercją i brak większych atrakcji. 
W środę z La Spezii wyruszyliśmy do pozostałych trzech miast Cinque Terre, najpierw Corniglia, potem Manarola i Riomaggiore. Gdzieś pomiędzy nimi zabrakło nam miejsca na karcie pamięci aparatu, a że nie było nigdzie kafejki internetowej, poprosiłam w końcu faceta ze sklepu z pamiątkami, żeby mi zgrał zdjęcia na swoim macu, ale nie byłam pewna rezultatu i w końcu i tak postanowiliśmy znaleźć inne miejsce, żeby nic nie przepadło. 
Mając ze sobą 10-kilowe dziecko, wózek i tonę niezbędnych artykułów, nie mogliśmy wybrać się w Cinque Terre na trekking wzdłuż wybrzeża, więc pomiędzy miastami jeździliśmy pociągami (wyszło nam 7 przejazdów, czyli w sumie 54 euro). Za to jechaliśmy samochodem (do Levanto i dalej do La Spezii) bardzo krętymi drogami, pomiędzy pionową skałą a dzikim zboczem, więc emocji było wystarczająco dużo.








W czwartek pojechaliśmy do Pizy, która była w zasadzie po drodze do naszego następnego noclegu. Najwięcej ludzi tłoczyło się między wieżą a remontowaną katedrą, robiąc głupie zdjęcia, a nam udało się znaleźć punkt, w którym zgraliśmy nasze setki zdjęć z kart na pendriva. Zjedliśmy też obowiązkową pizzę i profiterole.


W piątek zwiedzaliśmy Florencję, między innymi odwiedziliśmy galerię Uffizi oraz ogrody i muzea Palazzo Pitti. (Słownik w telefonie, na którym to pisałam, poprawił mi ostatnie słowo na "Pitt", ale to chyba jednak nie letnia rezydencja Brada ;)). To był dość męczący dzień, bo samo Ufizzi jest ogromne i wymaga dużo uwagi, a potem musieliśmy nosić Emilkę w nosidle, wózek i inne szpargały po schodach i różnych nierównościach.





Sobotę spędziliśmy w Bolonii, w której w zasadzie nie mieliśmy co zwiedzać. Nie natknęliśmy się nawet na informację turystyczną, więc chodziliśmy tak sobie bez celu po uliczkach i pod arkadami, zjedliśmy lasagne i obejrzeliśmy uniwersytet boloński. Bolonia była pierwszym miastem, w którym udało nam się w miarę łatwo zaparkować samochód, chociaż oczywiście nie pod domem, bo tu była strefa starego miasta.



W niedzielę zwiedzaliśmy Weronę, która nam się bardzo podobała. Nieduże, nienachalne miasto, estetyczne, z pięknymi widokami na rzekę i cichymi zakątkami, do których turyści nie zaglądają, bo nie ma tam salonów Gucci i Vuitton. Największy tłok jest oczywiście przy balkonie Julii, który niestety znajduje się w małej ciemnej bramie.









W poniedziałek, ostatni nasz dzień we Włoszech, wstąpiliśmy do miejscowości Peschiera del Garda nad wielkim jeziorem. Okazało się, że to bardzo przyjemny kurort, z długim deptakiem wzdłuż brzegu, którym się przeszliśmy. Zjedliśmy nad wodą pyszny obiad, wypiliśmy kawę i mieliśmy chwilę spokojnego relaksu. Pogoda była wprost wymarzona na celebrowanie ostatnich chwil w tej pięknej scenerii.




Na koniec podróży postanowiliśmy zwiedzić kawałek Bergamo, z którego wracaliśmy samolotem do domu. Przejechaliśmy się funikulerem na pięknie położone stare miasto i zrobiliśmy ostatnie zdjęcia na oparach baterii w aparacie ;)




Noclegi wybieraliśmy na AirBnB. Pierwszy pokój (w Mediolanie) wynajęłam od faceta z Jamaiki, tak czarnego, że Emilka od początku podchodziła do niego z rezerwą i rozpłakała się, jak tylko coś powiedział.
Drugi pokój (w Genui) wynajęłam od chłopaka, który zostawił nas samych w mieszkaniu, po czym okazało się, że tak naprawdę oddał nam swój pokój (z całym dobytkiem, m.in. nie pierwszej świeżości butami), a w sąsiednim pokoju ktoś mieszkał (i często zajmował wspólną łazienkę). W międzyczasie zorientowałam się, że to Polacy. Chociaż w Mediolanie i Genui o tej porze roku naprawdę bardzo niewielu można było ich spotkać. 
W La Spezii zamieszkaliśmy w pięknym mieszkaniu w kamienicy, na poziomie +2 względem "zwykłej ulicy", ale gospodarza, z którym kontaktowałam się przez AirBnB, nawet nie spotkaliśmy, powitał nas jego brat, który po angielsku porozumiewał się głównie gestami.
We Florencji udało mi się wreszcie chwilę porozmawiać z gospodarzem - miłą dziewczyną, na którą mówiliśmy Pannacotta z powodu imienia :) dowiedziałam się od niej, że we Florencji utrzymanie dziecka kosztuje 700 euro miesięcznie. Ups. 

W Bolonii znów mieszkaliśmy u chłopaka, z którym praktycznie wymieniliśmy tylko "ciao".

W Weronie mieszkaliśmy w mieszkaniu-hostelu urządzonym naprawdę z pasją - z mnóstwem luster, winyli i książek na ścianach, i innych szalonych dekoracji.

A w Bergamo wybrałam nocleg na parterze domu jednorodzinnego, żeby mieć zapewniony parking i swobodę przy porannym wstawaniu.



Nie obyło się również bez przygód. W La Spezii dostaliśmy mandat za parkowanie, którego początkowo nie zauważyliśmy, i uciekł nam zza wycieraczki w trakcie jazdy na autostradzie. Ciekawe, co teraz będzie. 
W La Spezii nocowaliśmy w pokoju najbliżej łazienki i jednej nocy obudziło nas uporczywe łomotanie drzwiami. Okazało się, że pani Koreanka nie mogła otworzyć zaciętych drzwi. Dobrze, że była z chłopakiem, który znał angielski, i mogłam go wezwać na pomoc ;) 
Jadąc do Pizy, zostaliśmy zatrzymani na obowiązkowy postój na autostradzie przez samochód, który eskortował ciężarówkę przewożącą łódź. Musieliśmy poczekać, aż ona przyjedzie.
W międzyczasie zaczął nam też odpadać tylny błotnik w wypożyczonym samochodzie, który musieliśmy awaryjnie sklejać na autostradzie plastrami.


Jeśli chodzi o spostrzeżenia po wyjeździe, to trzeba przyznać, że Włochy nie są najłatwiejszym celem na podróż z dzieckiem w wózku. Te wszystkie schody, strome ulice i tłumy do omijania mogą naprawdę zmęczyć. Czasem też trzeba dziecko nieść w nosidle, a wózek wnosić po schodach.

Z drugiej strony podróż z dzieckiem jest w tym kraju miła, bo Włosi uwielbiają dzieci. Nie było ulicy i restauracji, żeby mijani ludzie się nie uśmiechali do Emilii, niektórzy specjalnie stawali, żeby do niej zagadać, a jak jeszcze usłyszeli, że nosi typowo włoskie imię, to zachwytom nie było końca :) Ona też generalnie lubi ludzi, więc śmiała się do przypadkowo spotkanych turystów i współpasażerów, a w czasie obiadu potrafiła podreptać do innego stolika, żeby stanąć przy czyjejś nodze i nawiązać nowe kontakty.

Nie wiem, kto ustala takie szalone ceny pamiątek, zwłaszcza tego "lokalnego" rękodzieła prosto z Chin. Na szczęście już wyrośliśmy z kolorowych magnesów na lodówkę, plastikowych mini zabytków i koszulek z nazwą miejscowości, które w Cinque kosztowały po 34 euro. Tak więc przywieźliśmy z wyjazdu tylko pocztówki (w tym dwie wysłaliśmy), okulary przeciwsłoneczne, mnóstwo zdjęć i dobre wspomnienia :) A, no i można powiedzieć, że Emilia nauczyła się we Włoszech chodzić. Chociaż nie miała ku temu wielu okazji, to trochę ćwiczyła. W niedzielę po przyjeździe zrobiła pierwsze 4 samodzielne kroki, a w środę już ładnie stała i stawiała kroczki dosyć stabilnie.

M mnie już goni, że za długo piszę, więc CDN...!

Komentarze