Pocztówka z Krety - druga odsłona

Jednak kilka szczegółów należałoby uzupełnić, więc coś tam jeszcze opiszę ;)

Lecieliśmy w niedzielę i w sumie cały pierwszy dzień poświęciliśmy na przejazdy, przeloty i ogólnie pojęty transport. A dodatkowo w trakcie półtoragodzinnej podróży autokarem do hotelu... padał deszcz! Więc mimo że w zasadzie pojechaliśmy się wygrzać, pierwsze wrażenia klimatyczne były zbliżone do aury warszawskiej.

W poniedziałek były imieniny M, w które pojechaliśmy (autobusem miejskim) do Rethymno. Ładne miasto z wenecką fortecą, którą obeszliśmy wzdłuż i wszerz, łapiąc piękne widoki z góry. Wiatr był tego dnia bardzo mocny i ledwo utrzymywałam aparat w poziomie. Ale widoki...!









Trochę czasu spędziliśmy na plaży, chodząc boso po kamieniach, podziwiając błękit morza i opalając się - ja na beż, M troszkę na świnkę ;) i do końca wyjazdu trzeba było go smarować, nacierać i w ogóle - dbać jak nigdy ;) W każdym razie potem już raczej unikał opalania. 

Te kamieniste plaże mają swój urok - żwirek działa jak peeling na zmianę z akupunkturą. 
Odkryliśmy też jakieś ślady, jakby pra-istoty? Pra-Beara?






W czwartek daliśmy się ponieść szaleństwu aktywnych wakacji i po pobudce o 4:40 i śniadaniu o 5:00 pojechaliśmy przejść się w dół wąwozu. Wąwóz w Samarii, inaczej Gorge (czyt. po naszemu dżordż) jest najdłuższym wąwozem w Europie i przeszliśmy nim jakieś 16 km po kamieniach, z 1200 m n.p.m. do morza ;) Po drodze staraliśmy się nie ześlizgnąć po kamieniach i przeżyć w niezbyt przystosowanych butach. Zapoznaliśmy się też z mułem i lokalnymi kozami kri-kri. Biegliśmy za tym mułem i od tej pory podziwiamy za sprawne i zgrabne pokonywanie nierówności! Nie daliśmy rady go przegonić. Co 1-1,5 km były pit-stopy, gdzie uzupełnialiśmy płyny i jedliśmy suchy prowiant (naprawdę był trochę zbyt suchy!), ale i tak byliśmy nieźle zmęczeni. Za to dżordż, mimo niedogodności, nadrabiał walorami, głównie kolorem i rozmiarami ;)





K (głosem nieudolnie naśladującym Krystynę Czubównę): Za dnia muł wybiera kręte ścieżki, aby dotrzeć do wodopoju.
M: Wieczorami zaś relaksuje się z kolegami przy lampce wina... i mulach :D




Byliśmy też w Knossos i widzieliśmy ruiny pałacu, a pani przewodnik opowiadała nam różne szczegóły o bóstwach z mitologii, o lokalnych ziołach i ich zastowaniu oraz o wojowniczych mieszkańcach Sfakii, którzy strzelają do znaków drogowych.

A w Heraklionie zwiedziliśmy Muzeum historyczne, do którego przeniesiono wszystkie zabytki odnalezione w ruinach.




Spostrzeżenia?
Język grecki jest dla mnie nie do ogarnięcia. Nie-do-ogarnięcia. Nie odróżniam go nawet wśród innych języków europejskich o.O

Kierowcy na Krecie jeżdżą jak szaleni i parkują, gdzie popadnie, np. na środku drogi. No i ci szaleni turyści przebiegają w różnych dziwnych miejscach, więc w zasadzie dobrze, że nie pożyczaliśmy samochodu. Nie wspominając o górskich, krętych drogach. Autokary ledwo mieściły się na zakrętach, a ja zaciskałam ręce na uchwytach, kiedy się mijały między pionową ścianą skalną a pionowym zboczem...

Codziennie jedliśmy greckie sałatki (mi to w ogóle nie przeszkadzało!) i prawie w ogóle owoców morza (co nie przeszkadzało wcale M). Dla relaksu M robił dużo drzemek, ja dużo czytałam. I fakt, bezskutecznie przez tydzień próbowałam rozwiązać to jedno, diableskie sudoku. 

Bardzo miłe wakacje. Viva Kreta! Następnym razem może odwiedzimy kontynent :) Ale Włochy też będą ok :))



Komentarze